
W czasie czytania Biblii natrafiłem dzisiaj na niezwykłe wyznanie Hioba.
Bo dopadło mnie to, przed czym drżałem, dosięgło to, co budziło mój lęk [Jb 3,25]. Słowa te dobrze wyrażają swoisty mechanizm, żeby nie powiedzieć, prawo duchowe:
Czego się boisz, to na ciebie przyjdzie. Najwyraźniej ów bogobojny człowiek, ciesząc się dostatnim i szczęśliwym życiem, nosił w sobie myśl, że któregoś dnia dotrą do niego wieści burzące tę błogą sielankę. Nawet jeśli nie dzielił się swoimi obawami, to jednak w głębi serca ulegał przeczuciu, że spadnie na niego jakieś nieszczęście. I tak się stało. Lęk jest matką zdarzenia - powie nam dobry psychiatra.
Skoro istnieje i działa takie prawidło duchowe, że 'czego się lękamy, to w końcu nam się zdarza', powstaje pytanie, czy można temu jakoś się przeciwstawić? Mówienie sobie, że nasza obawa jest urojona, wypieranie jej i zastępowanie pozytywnymi myślami, w wielu przypadkach okazuje się mało pomocne i niewystarczające. Gdy panicznie boimy się bólu, niewiele nam pomoże mówienie, żeby się go nie bać. Gdy przed wejściem na scenę drży nam serce, że ogarnie nas trema, to pomimo wielu życzliwych spojrzeń raczej tak się dzieje. Czy jest jakiś mądry sposób przechytrzenia niepokojącej nas fobii?