Gdzie dwóch, lub trzech... Drukuj Email
Autor: Donata Maliszak   
środa, 25 września 2013 00:00

„Chodź Jadziu, czas jechać… Podaj mi rękę, pomogę ci wejść. Teraz moja kolej. Ech Ciapek, Ciapek – coraz trudniej się do ciebie wgramolić. Kiedyś człowiek hop – siup i zaraz był środku a teraz... No, jak tam, gotowa do drogi? To ruszamy, Ciapek.”

Z podwórka, okolonego zielonym drewnianym płotem, rusza traktor. Prowadzi go osiemdziesięcioletni mężczyzna. Jak każdej niedzieli, o tej właśnie porze jedzie z żoną na nabożeństwo do sąsiedniej wsi. W drodze mijają stare, podupadłe chałupy z pochylonymi płotami oraz te ładniejsze, wyremontowane przez młodych i otoczone mocnymi, wysokimi ogrodzeniami.

„Popatrz, Bronek - do Maciejewskich chyba goście się zjechali, bo pełno prania na sznurkach wisi!” - staruszka pochyla się do ucha męża, by przekrzyczeć wycie silnika. „O! Wózek stoi na podwórzu. Znaczy, że są wnuki. Byle tylko znowu się nie pokłócili z synową. Zamiast się cieszyć młodymi, czas tracą na spory”.

„Masz rację, ale im nie wytłumaczysz! Swoje wiedzą i tyle” - odkrzykuje mąż.

„Gorący dzień się zapowiada”.

„Co mówiłaś?!”

„Gorąco będzie!”

„Na szczęście klimatyzację nasz Ciapek ma! - śmieje się staruszek i uderza lekko w kierownicę, jakby poklepywał po grzbiecie wiernego psa. „Kabina dziurawa jak ser szwajcarski, ale dzięki temu przyjemnie dmucha od spodu” - myśli. „Inaczej bym się wypocił, jak przy grypie siedząc nad rozgrzaną skrzynią biegów. Chociaż zimą takie ciepełko to dobre jest. Nogi potem nie są wymarznięte”.

Resztę drogi jadą w ciszy. Ona rozmyśla nad tym, jak to było jeszcze 30 lat temu, gdy zdążali na nabożeństwo całą grupą. Z ich wioski szła przecież Fela z dziećmi, potem młodzi od Szymańskich i Gołębiewscy całą swoją rodziną. Po drodze, z Chrzanowic dołączała jeszcze Halinka z Wieśkiem. No i stary Kalinowski, chociaż kulawy, to przecież nigdy się nie spóźniał i na rozstaju czekał na nich punktualnie czterdzieści minut przed dziewiątą. Oj, zbierała się ich wtedy spora gromadka. Wesoło było tak razem iść i rozmawiać o dzieciach, o gotowaniu albo o nowych haftach. Piękne czasy... A potem młodzi zaczęli wyjeżdżać: do szkół, pracy, niektórzy za granicę. Starzy wymierali jeden po drugim, aż tylko oni zostali w wiosce. Bogu dziękować i za to, że chociaż ich dwoje tu żyje i że mogą jeszcze ludziom o Panu Jezusie mówić. A nuż Pan sprawi, że jeszcze ktoś ze starych się nawróci, chociażby przed samą śmiercią, jak Witebski. Całe życie zatwardziały komunista był z niego. O Panu Bogu słyszeć nie chciał, dopóki choroba go do łóżka nie położyła. Już przecież jedną nogę na tamtym świecie stawiał a Łaskę jeszcze otrzymał i Pan się nad nim zlitował. Jak to dobrze, że Bronek do niego poszedł tamtego ranka...

Tak zastanawia się staruszka: nad tym co minęło, co nie wróci i nad cierpliwością Bożą wobec zatwardziałych serc. Jej mąż uważnie patrzy przed siebie i wydaje się być całkowicie skupiony na prowadzeniu pojazdu po nierównej drodze. Jednak i jego myśli wybiegają dalej niż ciasna kabina wysłużonego traktora. Wędrują do starego sędziego, którego w nocy obudziła pewna wdowa, prosząc o obronę przed przeciwnikiem. Zastanawia się nad uporem, z jakim nachodziła tego człowieka. A przecież znała go i wiedziała, że z nikim się nie liczy, że gardzi prostymi ludźmi. Jednak w końcu osiągnęła swój cel. A Bóg? On przecież lepszy od najlepszego człowieka na ziemi. Czemu miałby nie wysłuchać ich, skoro tak długo już pukają do nieba i prośby swoje Tam wysyłają? Od tylu lat zabiegają o to, żeby Pan znalazł wierzących, co przejmą po nich kaplicę pod opiekę, co będą o ludzi z wiosek się modlić, z nimi żyć i Ewangelię przekazywać. Tylko trzeba jeszcze trochę wytrwać. Ile? Nie wie. Zachariasz też nie wiedział, kiedy Zbawiciela zobaczy. Tylko ufność miał w Boga, że doczeka, zanim umrze. To i on musi mieć!

Droga do zboru jest długa i uciążliwa, jak na podróż dwojga staruszków traktorem. Okolica natomiast taka piękna, że jej urok pozwala zapomnieć o niewygodach. Dookoła łany dojrzałej pszenicy, zielone pola pełne wielkich kapuścianych główek a nad nimi błękitne niebo z malutkimi chmurkami wędrującymi po nim leniwie.

Wreszcie dojeżdżają. Drzwi do budynku zboru zastają otwarte.

„Zbysia już wietrzy kaplicę” - z zadowoleniem zauważa staruszek. Wysiada powoli i ostrożnie a potem podaje rękę żonie. W końcu zamyka drzwi ciągnika i mówi cicho: „Dobrze się spisałeś, Ciapek. Możesz teraz trochę odpocząć”.

Wchodzą do kaplicy. Do nabożeństwa zostało jeszcze pół godziny, ale wewnątrz są już wszyscy uczestnicy: oni i siostra Zbigniewa. Witają się serdecznie.

„Przyniosłam wam trochę zielonych pomidorków. Są tam, w koszyku pod ścianą. Nie zapomnij ich tym razem zabrać, Jadziu”.

„Nie zapomnę. Dzisiaj już nie zapomnę. Ja też kochana mam coś dla ciebie. Wstałam wcześnie i upiekłam placek z morelami i budyniem śmietankowym. Taki, jak lubisz”.

Zbysia bierze zapakowany w biały papier spory kawał placka i wciąga zapach świeżego ciasta.

„Zaniosę go do kuchni. Po nabożeństwie zrobimy herbatkę i zjemy razem”.

Pastor przygotowuje się do rozpoczęcia zgromadzenia: przegląda raz jeszcze Biblię a potem śpiewnik w poszukiwaniu pieśni, która przyszła mu do głowy w drodze. Kobiety siadają w pierwszej ławce. Zbysia dyskretnie dzieli się z przyjaciółką najnowszą nowiną.

„Miałam telefon od wnuka. Przyjadą dopiero za tydzień, bo coś tam z urlopem nie wyszło. Ale będą, to najważniejsze. Wiesz, że ta ich mała, też już parę słów do telefonu powiedziała. Nic nie zrozumiałam, ale głosik to ma taki słodki, że nawet nie trzeba mi wiedzieć, co mówi. Nigdy nie przypuszczałam, że mi Bóg da tylu prawnuków i prawnuczek doczekać” - kręci głową z niedowierzaniem. „Bo życie ciężkie przecież było. Marzłam często, pracowałam ciężko od najmłodszych lat, nie dojadałam a jednak popatrz – i zdrowie nienajgorsze, i siły jeszcze trochę zachowałam. To Łaska, tylko Łaska Boża w tym wszystkim”.

Kaplica, w której się znajdują, jest duża i zachowana w czystości. Zbysia mieszka blisko, więc w sobotę przychodzi posprzątać. Przeciera szmatką kurze, zamiata, wietrzy salę po to, by nabożeństwo mogło się godnie odbyć. Czasami, podczas zmywania podłogi, Zbysia wspomina. Wraca pamięcią do lat, gdy jeszcze ustalano dyżury do sprzątania kaplicy. Ale to było dawno, dawno temu. Regularnie myli wtedy okna, przed wejściem kwietniki piękne porobili, ściany raz na parę lat malowali. Ale wtedy, podczas spotkań, cała sala była wypełniona ludźmi. Przed nabożeństwem, jak sto osób się zjechało, to taki był gwar! W sobotę dzieci na szkółkę przychodziły. A wtedy to i śmiech, i harmider; i bieganie po podwórzu. Teraz, całą sobotę - cisza. Tylko szuranie jej butów słuchać i plask mokrej szmaty o podłogę. Jak wczoraj drzwi zaskrzypiały, bo dawno nie oliwione, to aż podskoczyła, tak się przestraszyła nagłego odgłosu. Przywykła już do tego spokoju.

Nabożeństwo się zaczyna. Pastor wymienia numer pierwszej pieśni. Siostra Zbysia prowadzi śpiew. Zaczyna wysokim i, mimo ukończonych osiemdziesięciu pięciu lat, mocnym sopranem. W rękach trzyma otwarty śpiewnik, ale wcale w niego nie patrzy. Zna przecież te pieśni od ponad siedemdziesięciu lat. Zdarza się jej zapomnieć imię najmłodszej wnuczki, ale słowa hymnów – nigdy!

Potem modlą się, na stojąco. Jeszcze kilka lat temu klękali, teraz musieli z tego zrezygnować, choć pastor ciągle czuje się niezręcznie stojąc przed Bogiem, jak przed drugim człowiekiem. Przecież to Król królów i Pan panów! Ale kolana sztywne a podłoga twarda. Nie wytrzymują już w takiej pozycji.

Nadchodzi czas na kazanie. Uczestnicy nabożeństwa otwierają Biblie. Szeleszczą kartki. Pastor odczytuje fragment przygotowany na dziś. Osiemnasty rozdział Ewangelii Łukasza.

„Opowiedział im też przypowieść o tym, że trzeba się zawsze modlić i nie ulegać zniechęceniu. Powiedział tak: Mieszkał w jednym mieście pewien sędzia. Nie bał się Boga i nie liczył z człowiekiem...*”

Kiedy kończy przypowieść słowami „...Tylko czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?” - dodaje krótki komentarz. „I tak drogie siostry musimy żyć: trwać w modlitwie aż do końca, ile Pan pozwoli na tej ziemi pielgrzymować. I ufać musimy, że Bóg przygotowuje już na nasze miejsce inne sługi, co wezmą po nas i tę kaplicę, w której się spotykamy, i pod opiekę modlitwy okolicznych mieszkańców. Róbmy więc tak, jak nam Pan powiedział dziś przez swoje Słowo. Amen”.

„Amen” - odpowiada zbór.

Dlatego teraz znowu stają przed Bogiem. Troje starych ludzi. W prawie pustej kaplicy.

I nie myślą wcale o tym, że mieszkańcy wioski pukają się w czoło widząc ich zdążających tu w każdą niedzielę. Nie pamiętają rad życzliwych sąsiadów: „Dalibyście sobie już spokój i tak nikt do was nie przyjdzie”. „Po co taki kawał jechać i pieniądze na benzynę tracić? Po co zimą drzewo marnować, żeby salę w kościele ogrzać?” „Starzy jesteście, w domu też się można modlić”.

Słuchają tego czasami z uśmiechem a niekiedy z powagą. Czasem dziękują za radę i troskę. A potem robią to samo: wstają w niedzielny poranek, ubierają najlepsze ubranie, biorą pod pachę Pismo Święte i ruszają do kaplicy. Robią to, bo wierzą, że tak jest słusznie, że to podoba się ich Bogu. Przychodzą tutaj od tak wielu lat, bo mają pewność, że ich Pan przybywa tu również i ze swego nieba pochyla się nad nimi. Mają nadzieję, że cieszy się widząc ich wytrwałość i wiarę. Widząc ich upór. I nie uchodzi Jego uszu żadna modlitwa, żadna prośba, żadne ich błaganie...

 

*Ewangelia Łukasza 18; 1 - 8