Życie pod presją Drukuj Email
Autor: George i Helen Jesze   
czwartek, 23 września 2010 01:00

W obecnych czasach dręczą nas między innymi dwie rzeczy: samotność i presja. Wielkie wieżowce wydają się być wieloma małymi klatkami czy pudełkami, w których zamknięci są ludzie, a surowe, szare oblicze współczesnej "architektury" pozostawia w nas uczucie chłodu, pustki i zagrożenia. Czujemy się zamknięci.

Czasem możemy znajdować się w tłumie ludzi i wciąż czuć się tak, jakbyśmy byli na bezludnej wyspie, odcięci od reszty świata; nikt nas nie rozumie, nikt nie ma czasu, żeby spróbować z nami nawiązać kontakt. To uczucie osamotnienia może istnieć dlatego, że sami odsuwamy się od ludzi lub też stąd, że ludzie wokół nas znajdują się "pod presją" - są w ciągłym biegu i nie wydają się być nami zainteresowani.

Ludzie wciąż gdzieś biegną i nie mają czasu, żeby zwrócić uwagę na różne sprawy; nasz świat kręci się wokół harmonogramów, umówionych spotkań, obiadów przy jednym stole, kiedy wreszcie rodzina zbierze się w domu, i nieprzekraczalnych terminów, których trzeba dotrzymać.

Choć te wszystkie sprawy mogą być konieczne, to jednak jeśli nie będziemy ostrożni, możemy się stać jak Marta. Chciała przygotować dla Jezusa i wszystkich gości wspaniały posiłek, ale tak bardzo zatraciła się w tej pracy, że zagubiła swój wewnętrzny pokój. Jezus pochwalił Marię, bo poświęciła czas na to, żeby przy nim usiąść i słuchać jego słów.

Jakże łatwo jest na tyle uwikłać się w nawał pilnych spraw, że zaczynamy zaniedbywać społeczność z Jezusem, lub przestajemy poświęcać czas innym. Często jesteśmy na tyle nieuważni, że nie zdajemy sobie sprawy z tego, że ludzie wokół nas, nawet bardzo nam bliscy - jak nasz mąż lub żona - mogą potrzebować, żebyśmy poświęcili im czas i wysłuchali ich problemów.

Biblia mówi, żebyśmy "jedni drugich brzemiona nosili i w ten sposób wypełniali zakon Chrystusowy". Potrzebujemy pogłębiać nasze wzajemne zrozumienie; powinniśmy być bardziej wyczuleni na potrzeby innych i uczyć się swobodniej porozumiewać. To, co dla ciebie stanowi problem, mnie może się wydawać śmieszne; to, co w danej chwili mnie kłopocze, tobie mogło nigdy nie przyjść na myśl. Jesteśmy od siebie tak różni, że czasami dobrze jest się postawić na miejscu kogoś innego i spojrzeć na wszystko z jego punktu widzenia. Kiedy przytłaczają nas zmartwienia i z nikim nie możemy się nimi podzielić, to czujemy, jak próbuje nas pochłonąć uczucie wielkiej samotności.

Weźmy biznesmena chrześcijanina, który stara się żyć tak, jak wierzy, że Bóg by tego chciał, podczas gdy jego koledzy śmieją się z jego uczciwości, lojalności i moralnego życia. Próbują go przygnieść takie problemy jak inflacja, podatki, współzawodnictwo, spadek sprzedaży, kłopoty z sercem w wyniku stresu, młodsi pracownicy próbujący zająć jego miejsce, japońskie produkty zalewające rynek i wiele innych.

Spójrzmy z kolei na przepracowaną matkę, która musi radzić sobie z zasmarkanymi nosami, brudnymi pieluchami i nadmiarem maluchów plączących się jej pod nogami, a jednocześnie obawia się, że znowu jest w ciąży. Jej mąż jest bliski utraty pracy, zbyt często zagląda do kieliszka, a poza tym jest pewna, że spotyka się z inną kobietą - widziała szminkę na jego chusteczce i blond włos na klapie jego marynarki. Kiedy do tego widzi w telewizji kobiety doskonale zadbane i o figurze bogini Diany, jest bliska rezygnacji.

Jest jeszcze strach przed starością, przed bezsilnością osoby dotkniętej artretyzmem, bądź jakąś inną chorobą, przed odrzuceniem i przed tym, że staniemy się jakimś kłótliwym i zgorzkniałym emerytem, odtrąconym przez krewnych, może wdowcem lub wdową, czekającymi już tylko na śmierć, żyjącymi wspomnieniami z przeszłości, bo teraźniejszość niesie ze sobą tak mało radości.

Dorzućmy obawę przed trwałą chorobą, albo przed tym, że będziemy mieli chore lub upośledzone dziecko; myślimy o tym, jak ciężko będzie prowadzić normalne życie; boimy się leczenia i lekarzy oraz decyzji, które nas czekają. Gorycz i frustracja: "Czemu to się przytrafiło właśnie mnie?".

Młoda mężatka traci dziecko i nie może już mieć więcej dzieci. Rozciąga się przed nią wizja całych lat życia w bezdzietnym małżeństwie, a ona tak bardzo chciałaby trzymać w swoich ramionach dziecko, tęskni za życiem rodzinnym i czuje się "kobietą drugiej kategorii" w porównaniu z tymi mamusiami, które w parku dumnie pchają przed sobą wózki. Jak tak wiele kobiet może usuwać ciążę?

Są jeszcze politycy mający trudności większe niż kiedykolwiek. Duchowny zmagający się z problemami wiernych. Nie ma do kogo się zwrócić - to od niego oczekuje się odpowiedzi na wszystkie trudne sprawy! On sam nie powinien mieć żadnych własnych potrzeb. Jego dzieci powinny być chodzącym wzorem wszelkich cnót i nikt nie wie, że jego żona nie daje sobie rady ze sprostaniem oczekiwaniom wszystkich, którzy ją otaczają.

Ludzie wokół nas martwią się i żyją pod presją. Także Helen i ja przechodziliśmy przez wiele podobnych kryzysów. Nawet teraz, kiedy piszemy tę książkę.

Za kilka dni mam wyjechać do Anglii, Szkocji i Irlandii, by tam głosić. Helen z kolei chciała opracować swój tomik wierszy, i nagle zdaliśmy sobie sprawę, że powinny się one ukazać przed moim wyjazdem. Zacząłem je przepisywać dla drukarni, kiedy nasza elektroniczna maszyna do pisania zaczęła się psuć. Czasami muszę sześć razy stuknąć w klawisz, żeby pojawiła się dana litera!

Gdybyśmy mieli komputer, żeby w nim ułożyć wiersze, tytuły, fragmenty z Biblii itp., to by nam niezmiernie pomogło, ale musimy to zrobić mniej nowoczesną metodą: trzeba liczyć znaki, odstępy i odpowiednio wymierzyć, żeby właściwie ułożyć wiersze na stronie. Skończyliśmy tę pracę około drugiej w nocy, dwa dni po terminie, w którym powinniśmy byli wszystko oddać do druku.

Kiedy przepisywałem te poezje (62 strony), pomagałem jednocześnie w zorganizowaniu konferencji Euro-Vision '88. Wymagało to wysłania wielu faksów i przeprowadzenia rozmów telefonicznych z Anglią, Stanami Zjednoczonymi, Szwecją i wieloma miejscami w Niemczech. Było mnóstwo opóźnień i trudności, a czas uciekał. Konferencja ma się odbyć na początku sierpnia, a jest już trzeci tydzień kwietnia - ludzie pod presją!

Oboje z Helen przez ostatnie trzy tygodnie przemawialiśmy na różnych spotkaniach, ja musiałem dopracować ostatnie szczegóły mojego wyjazdu do Wielkiej Brytanii, były też pewne zmiany jeśli chodzi o mój bilet na statek do Irlandii. Jak to zwykle bywa, jeden szczegół wiązał się z innymi: dopóki nie otrzymasz informacji dotyczącej A, B i C, nie możesz podjąć decyzji w sprawie G. Czasami E i F same się wyjaśnią, ale dopóki nie będziesz pewien A, B, C i D, nie możesz podjąć ostatecznej decyzji w sprawie A, B, C, D, E, F i G.

Właśnie w takich chwilach wyjątkowego nawału spraw pojawia się pokusa, żeby wpaść w panikę, ale jeśli znajdziemy czas na to, by wsłuchać się w to, co w środku podpowiada nam Duch Boży, to w cudowny sposób zostaniemy przez niego poprowadzeni w różnych praktycznych sprawach. Często musimy "spokojnie stanąć", a wtedy "ujrzymy wybawienie od Pana".

Ta książka jest już prawie skończona (jeszcze tylko Helen ma dopisać cztery rozdziały). Mieliśmy nadzieję, że oddamy wydawcy cały manuskrypt do końca kwietnia. Jest tylko jedna trudność: wszystko napisane jest ręcznie, więc muszę jeszcze przepisać na maszynie jakieś 21 rozdziałów, a poza tym zrobić ze sto innych rzeczy przed moim wyjazdem do Anglii. Jesteśmy w sytuacji "ludzi pod presją".

Był też czas, kiedy świeżo po przeprowadzce z Frankfurtu do południowych Niemiec co tydzień miałem w radiu dwie audycje, które nagrywałem w pobliskim studio. Gotowe audycje trzeba było wysyłać do stacji radiowej z kilkutygodniowym wyprzedzeniem i w wyniku różnych okoliczności znów byliśmy "pod presją" i nie na czas.

Właśnie wtedy dostaliśmy wiadomość, że ojciec Helen jest bardzo chory, czy nie moglibyśmy przyjechać? Spakowaliśmy się błyskawicznie, pośpiesznie załatwiliśmy kilka spraw i dwa dni później wyjechaliśmy. Przez następne trzy tygodnie codziennie odwiedzaliśmy ojca Helen w szpitalu, a jednocześnie próbowaliśmy pracować nad tymi audycjami radiowymi. Pisałem je po niemiecku dla niemieckich stacji, a Helen tłumaczyła je na angielski dla programów angielskich. Każde kazanie musiało być wyraźnie napisane na maszynie, żeby łatwo było je przeczytać.

Pewnej nocy w sąsiednim budynku wybuchł pożar. Trzęsąc się, wygramoliliśmy się z łóżka, zapakowaliśmy matkę Helen i dzieci do samochodu i odjechaliśmy z dala od rzędu domów zagrożonych wybuchem gazu. Uprzejmi sąsiedzi zaprosili nas do siebie i, jak przystało na Anglików, z prawdziwie angielskim braterstwem podali nam o trzeciej rano herbatę i ciasteczka, podczas gdy strażacy rychło opanowali sytuację. Ale... mieliśmy jeszcze mniej czasu - presja wzrosła.

Ojciec Helen ginął w oczach i aż żal było patrzeć na to, jak był chory, ale życie musiało toczyć się dalej. Męczyliśmy się nad kazaniami dla radia - w sumie było ich osiemnaście, każde miało mieć pełne trzy strony papieru kancelaryjnego - a potem musiałem pędzić do studia w Eastbourne, żeby poprowadzić bieżącą audycję, a do tego jeszcze wysłać taśmy dla radia w Portugalii.

Ojciec Helen zmarł właśnie w czasie, w którym pierwotnie planowaliśmy przyjechać do Anglii. Jego ostatnie słowa skierowane do Helen i do mnie poprzedniego wieczora brzmiały: "Jezus jest wspaniały". Tego samego ranka nasz siedmioletni wówczas syn Paul, oddał swoje życie Jezusowi. Wcześniej słuchał kaset z nagraniami niektórych moich audycji. To, co tam usłyszał i świadomość, że "dziadek niedługo spotka się z Jezusem", a do tego obraz przedstawiający "pochwycenie Kościoła", na którym widać ludzi wznoszących się w powietrze i płynących na spotkanie Pana, zrobiły na nim duże wrażenie, i też zapragnął być zbawiony. Jedno życie zgasło, ale tego samego dnia zapaliło się inne i Bóg obdarzył nas radością pośród stresów i smutku.

Niektórym ludziom dobrze pracuje się w stresie i udaje im się zrobić więcej, niż gdyby wszystko toczyło się w wolniejszym tempie. Zdumiewające jest to, co możemy zrobić, gdy musimy. Jednakże nasze umysły i ciała nie zostały stworzone do tego, by żyć w stresie i pod ciągłą presją. Przez jakiś czas sobie z tym radzimy, ale później zaczynają się kłopoty.

Helen i ja pracowaliśmy dla różnych chrześcijańskich organizacji i często nie było tam stałego czasu pracy. Niektóre rzeczy musiały być zrobione bez względu na to, czy zabierało to cztery czy czternaście godzin.

Denerwującą rzeczą w pewnej misji, w której pracowaliśmy, było to, że ustalano jakiś plan, umawiano się z drukarzami, z ludźmi w różnych krajach, załatwiano finanse i masę innych spraw, a nagle plan ulegał zmianie. Cała praca szła na marne. Przepadały całe godziny i tygodnie pracy, a my musieliśmy zaharowywać się prawie na śmierć, żeby zdążyć na czas.

Na przykład postanowiono coś wydrukować w dużej ilości w Hongkongu, bo wychodziło tam taniej niż w Europie. Jednak przeoczono kilka szczegółów i cała operacja nie została zaplanowana wystarczająco starannie. Duża odległość utrudniała komunikację, a drukarze nie rozumieli instrukcji lub języka, w jakim miał być drukowany materiał. Kiedy przysłano nam próbki do korekty, było to w takim stanie, że trzeba było zrezygnować z tego projektu. Mnóstwo czasu, pieniędzy i wysiłku poszło na marne, a w końcu książki wydrukowano w Niemczech.

Pewnego razu zaproszono wszystkich pracowników tej misji z Europy wraz z rodzinami na weekend do Austrii. Miał to być czas nauczania, dzielenia się i wypoczynku. Rozmawialiśmy na ten temat w kilka osób i jednym z pytań, jakie wówczas padły było: "Czy my, chrześcijanie, powinniśmy pracować tylko określoną ilość godzin, czy pracować dopóki nie zostanie wykonane zadanie?". Wszyscy zdaliśmy sobie wtedy sprawę z tego, że ta kwestia wynikła stąd, że w wielu wypadkach (a może taka była stała polityka tej misji!) istniało tam "zarządzanie przez kryzys", co wymagało dużego wysiłku i poświęceń ze strony pracowników i ich rodzin.

Przedyskutowaliśmy w grupie wszystkie za i przeciw takiej polityki i jedna młoda kobieta powiedziała: "Jezus często nie miał czasu na jedzenie lub na sen, i nie miał też żadnego życia rodzinnego. Więc nie powinno się liczyć, ile godzin przepracujemy dla Pana". Na to Helen odpowiedziała:

- A ile lat trwała służba Jezusa? Jakieś trzy! My mamy przed sobą całe życie i jeśli chcemy dać z siebie wszystko, nie powinniśmy pozwolić sobie na to, żeby się wypalić przed trzydziestką. Poza tym Jezus nie miał rodziny. Do trzydziestki pracował w warsztacie stolarskim, a później skupił wszystkie swoje wysiłki na tych ostatnich trzech latach. Potem wszystko się skończyło. Każdy z nas często musi być gotowy na to, żeby "przejść drugą milę" i udowodniliśmy, że jesteśmy w stanie, ale musimy też uporządkować inne priorytety.

Bezwzględne pierwszeństwo w naszym życiu powinna mieć społeczność i spędzanie czasu z naszym Panem. Musimy "trwać" w Nim, a jego Słowo musi w nas "mieszkać". To oznacza, że trzeba odłożyć na bok wszystko inne i być gotowym iść drogą, którą wskazuje Jezus; robić rzeczy w porządku, który on wyznacza; nauczyć się powiedzieć "nie", kiedy ludzie czasami zmuszają nas i nalegają, żebyśmy coś zrobili, gdy tymczasem my wiemy, że Bóg chce nas poprowadzić inną drogą.

Jest to trudne i nie zawsze nam się udaje. Często wpadamy w wir mnóstwa zajęć i wiecznie brakującego czasu. Mnie zdarza się to zwłaszcza wtedy, kiedy podróżuję usługując. Trzeba pokonać samochodem duże odległości, a prace drogowe i korki grożą mi spóźnieniem się na umówione spotkanie. Wygłaszasz kazanie, potem modlisz się z ludźmi, sprzedajesz książki i kasety, rozmawiasz z pastorem, a później, w domu, w którym się zatrzymujesz na noc zdarza się, że ludzie chcą z tobą rozmawiać jeszcze przez parę godzin.

Raz zdarzyło mi się nocować u dwóch starych panien. Byłem zmęczony po długiej podróży i spotkaniu. Marzyłem jedynie o odrobinie ciszy i spokoju. Nagle pies moich gospodyń wpadł jak tornado, obiegł kilkakrotnie kanapę, na której siedziałem, i przy okazji ugryzł mnie lekko w kostkę. Kiedy chciałem mu się jakoś odpłacić, jego właścicielki roześmiały się twierdząc, że on się tylko tak bawi! Takie słodkie stworzenie!...

Następnego dnia wyruszyłem w dalszą drogę. Wspaniale jest móc modlić się w samochodzie i mieć społeczność z Panem. Długie podróże świetnie się do tego nadają, ale musimy pilnować naszego czasu skupienia i modlitwy. Nasza praca i zajęcia nic dla Jezusa nie znaczą, jeśli nie wypływają z wewnętrznego życia i miłości dla Jezusa. W szkole biblijnej, w której byłem, nad drzwiami wisiała tabliczka z takim napisem: "Pomóż mi kochać Ciebie bardziej niż Twoją służbę". To, co robimy dla Boga jest ważne; jednak ważniejsze jest to, jacy jesteśmy.

Kiedy ciążą nam zmartwienia i natłok spraw, musimy mieć uszy otwarte na Boga bardziej niż kiedy indziej. Właśnie wtedy potrzebujemy Bożej mądrości, żeby wiedzieć, jak postąpić. W Księdze Izajasza Pan mówi nam: "Moje drogi są wyższe niż drogi wasze i myśli moje niż myśli wasze" (55,8-9). Powinniśmy poszukiwać Bożej mądrości tak, jakbyśmy poszukiwali srebra lub złota. On obiecał nam jej udzielić.

Nie daj się sterroryzować stresowi. Zrób sobie kilkuminutową przerwę; zrób coś zupełnie innego niż praca, którą właśnie wykonujesz. Idź na spacer, poukładaj kwiaty w wazonie, posłuchaj jakieś dobrej muzyki, przeczytaj coś inspirującego, podnoszącego na duchu i zabawnego, namaluj obraz, zagraj albo zaśpiewaj coś, popatrz na zachód słońca, wypiel grządkę, módl się i uwielbiaj Pana, upiecz ciasto. Poczujesz się odświeżony i gotowy do tego, by lepiej kontynuować swoją pracę.

Jeśli to możliwe, zajmuj się tylko jedną rzeczą. Jeśli jednak musisz uporać się z kilkoma zadaniami naraz, postaraj się zachować wewnętrzny pokój; pracuj jak Marta, jeśli musisz, ale staraj się pielęgnować w sobie postawę i ducha Marii, a wtedy wytrzymasz presję, i nie załamiesz się pod nią.

Fragment książki "Pokonywanie zmartwień" wydanej przez Instytut Wydawniczy AGAPE

Za zezwoleniem czasopisma „Chrześcijanin”