Zbłąkana jaskółka Drukuj Email
Autor: Donata Maliszak   
piątek, 30 listopada 2012 10:20

Cios wymierzony w głowę zwalił go z nóg. Jong Cheol leżał twarzą na brudnej podłodze pokoju przesłuchań i zasłaniał rękami głowę, chroniąc się przed kolejnym uderzeniem. W pomieszczeniu nie było okien i gdy tylko go tu wprowadzono – w nozdrza uderzył go ostry zapach wymiocin i moczu. Teraz, gdy jego policzek dotykał mokrego podłoża, czuł nieprzyjemną i kwaśną woń o wiele mocniej. Tak samo jak wtedy, na dworcu kolejowym, dwa lata temu... .

W swoim, o dwa numery za dużym, kombinezonie roboczym i bosych stopach owiniętych jedynie foliowymi torebkami - 9 - letni Jong przemierzał wielki budynek dworca. Tak dawno niczego nie jadł. Trzy dni temu udało mu się wykraść handlarce garść kukurydzianej papki. Chłopak zastosował stary sposób: przewrócił pogięty blaszany garnek, a gdy zawartość wysypała się na ziemię, szybkim ruchem nabrał garść jedzenia i zaczął uciekać. Kobieta nie goniła go, pewnie bała się, że jeśli pozostawi resztę towaru, straci i to. Wokół ulicznych sprzedawców zawsze kręciło się wielu żebraków, którzy gotowi byli zjeść każdy okruch, jaki wypadł na ziemię. Ukradzioną papkę złodziejaszek połknął szybko za rogiem pierwszego budynku. Nie pamiętał jej smaku, może zresztą wcale go nie miała. Wiedział tylko, że to było stanowczo za mało, by zaspokoić głód jaki nieustannie odczuwał.

Mieszkał na dworcu od roku, od kiedy samotny ojciec – nie dając rady wyżywić syna, wysłał go na ulicę. Matka zmarła dużo wcześniej. Pozostali we trójkę niedługo, bo młodszy brat Jonga, z niedożywienia, stawał się coraz słabszy. Zaczął chorować. Ojciec zaniósł go do szpitala, gdy czterolatek już nie mógł chodzić. Na widok kolejnego dziecka z pożółkłymi włosami lekarka bezradnie rozłożyła ręce „Nie możemy mu pomóc. Tam pod ścianą zwolniło się właśnie łóżko, może na nim leżeć, zanim nie umrze.” W szpitalu nie było jedzenia, ani żadnych leków.

Jong szybko nauczył się funkcjonować w grupie młodocianych złodziei, którzy jak on nie mogli liczyć na swoją rodzinę. Aby przeżyć czyhali na ludzi wysiadających z pociągu, przywożących ze wsi produkty spożywcze; okradali dworcowe prostytutki oraz handlarki. Byli sprytni i szybcy. Ludzie nazywali ich kochebi, zbłąkane jaskółki.

Cheol spał w przydrożnych rowach lub na holu dworca, pod wielkim wizerunkiem Ukochanego Przywódcy Kim Ir Sena. Pogodzony ze swoim samotnym życiem nie znosił tylko jednego – odoru moczu unoszącego się wciąż na dworcowych pomieszczeniach. Nikt nigdy nie sprzątał wielkiej stacji kolejowej a leżący pod ścianami starzy żebracy często załatwiali swoje potrzeby pod siebie. Po kilku miesiącach zaczął nienawidzić tego miejsca i tego kraju.

Okazja na zmianę pojawiła się po roku. Któryś ze starszych kolegów powiedział, że ucieka do Chin, ponieważ słyszał, że tam nawet podwórkowe psy jedzą ryż. Psy? - zdumiał się Jong.

– Myśmy już dawno nawet psy zjedli.

Nie dowierzał koledze, ale postanowił spróbować przejścia przez rzekę Yale, która oddziela Koreę Północną od Chin.

Przeprawa udała się znakomicie. Było ich trzech i mieli wyjątkowe szczęście. Żaden strażnik nie nadzorował tej nocy odcinka rzeki, przez który przeprawili się, niosąc nad głowami kombinezony.

Przez cały dzień włóczyli się po pobliskiej wiosce, szukając psich misek przy obejściach. Byli nieufni, więc starali się, aby nikt ich nie zauważył. Pod wieczór natknęli się jednak na mężczyznę wracającego z pola. Znał już takich chłopców jak oni. Wiedział, skąd przychodzą i czego szukają. Wiedział też, że choć Jong Cheol wygląda na siedem lat, naprawdę jest starszy. Mężczyzna gestem zaprosił ich do domu.

Takiej uczty Jong nie pamiętał w swoim życiu! Gdy matka jeszcze żyła wspominała stare czasy, kiedy to jadali niekiedy ryż z kawałkami kurczaka. On sam nie pamiętał już jak smakuje mięso. Z pełnym brzuchem zasnął na macie rozłożonej dla nich na kuchennej podłodze. Wydawało mu się, że osiągnął szczyt szczęścia.

Następnego dnia Chińczyk zawiózł ich do domu, oddalonego o kilkanaście kilometrów. Mieszkało tu już dwóch innych chłopców z Korei. Małżeństwo, które ich przygarnęło powiedziało im prostym koreańskim, żeby się nie bali, że są chrześcijanami i zaopiekują się Jongiem i jego kolegami. Pierwszy raz spotkał chrześcijan, pierwszy raz ktoś chciał się nim zaopiekować!

Nadeszły wspaniałe czasy. Cheol jadał trzy razy dziennie, do syta. Dostał nowe, ciepłe ubranie. Otrzymał też buty. Z ciekawością patrzył na swoich gospodarzy, którzy przed każdym posiłkiem dziękowali jakiemuś niewidzialnemu Bogu w Niebie za jedzenie. Nigdy nie widział takiego zachowania.

Pozostali chłopcy, będąc na osobności, trochę podśmiewali się z dziwnego dla nich zachowania małżeństwa. Jong kpił wraz z nimi, jednak w głębi duszy podczas modlitw odczuwał dziwny spokój i błogość.

Coraz uważniej słuchał historii pochodzących z czarnej księgi, którą małżeństwo otaczało szczególną czcią i poważaniem. W jego sercu zaczęło się budzić coraz większe pragnienie: Chcę być taki oni! Chcę, żeby ich Bóg był również moim Bogiem! Chcę zapomnieć o tym, co było i zacząć nowe życie! Przebaczam ojcu, Kim Ir Senowi i temu staremu z dworca, który mnie pobił swoim kosturem tak, że krew leciała mi z ucha. Jezu i Ty mi wybacz, że okradałem kobiety wiozące jedzenie swoim dzieciom, że plułem na umierających żebraków i przeszukiwałem ich ubrania w poszukiwaniu okruchów. Wybacz! I Jong Cheol szczerze zapłakał.

Opiekunowie przestrzegali chłopców: Nie oddalajcie się od domu. Nie rozmawiajcie z obcymi. Chińska milicja poszukuje uciekinierów z Korei. Niedługo spróbujemy przenieść was w bezpieczniejsze miejsce, ale dopóki jesteście tutaj, musicie być ostrożni!

Jednak trudno było utrzymać piątkę najedzonych i ruchliwych chłopców w ryzach. Nudzili się. Wymykali się więc spod troskliwej opieki, by poszukać rozrywki poza czterema ścianami. W zaroślach bawili się w koreańskich i japońskich żołnierzy. Za każdym razem jeden nie uczestniczył w zabawie, lecz pozostawał na czatach. Wydawało im się więc, iż zachowują odpowiednie środki ostrożności.

Tego feralnego dnia zapuścili się nieco dalej niż zwykle. Zagadali się w drodze śmiejąc głośno z zabawnych kreskówek, jakie oglądali rankiem. Telewizja stała się ich pasją. Patrol idący z naprzeciwka, szukał w tej okolicy zbiegłego złodzieja. Być może nie zwróciliby uwagi na grupkę dzieci, gdyby nie ich podejrzane zachowanie – po zobaczeniu chińskich funkcjonariuszy chłopców ogarnęła panika i zaczęli uciekać w różnych kierunkach. Złapano trzech. Pośród nich Jonga.

Został wydalony do kraju. Powrócił kwaśny odór, którego tak nie znosił na dworcu. Zapach samotnego życia kochebi. Tylko, że tym razem zamiast ogromnego dworca, znajdował się w niedużym pokoju przesłuchań. Ze ściany patrzył na niego jednak ten sam wizerunek Kim Ir Sena - Ukochanego Przywódcy Koreańskiej Republiki Ludowo – Demokratycznej. Zaczęło go mdlić. Kopniak w brzuch wywołał wymioty, choć właściwie od dwóch dni miał pusty żołądek, od kiedy to – zakutego w kajdanki – przekazano go Koreańczykom w mundurach.

Pytali, kto pomógł mu uciec do Chin, kto mu dał ubranie, gdzie mieszkał? Milczał. Za nic nie zdradzi tych dobrych ludzi! Niech go biją, torturują, ale on nic nie powie!

I bili. Bezlitośnie okładali szczupłe ciało jedenastolatka pięściami, pałkami i kopniakami. Pod ścianą postawiono pozostałą dwójkę uciekinierów, kazano im patrzeć na to, co ich samych za chwilę czeka. No chyba, że się namyślą i wcześniej zaczną mówić.

Wszedł nowy funkcjonariusz. Szepnął coś do kolegów. „Mów, czy jesteś chrześcijaninem?! - ryknął nagle jeden z nich do ucha skulonego na podłodze chłopca. „Gadaj!'”- rozkaz został wsparty uderzeniem kolby karabinu. Jong milczał. Wydawało się, że stracił przytomność. „Podnieś go!” - nakazał ten, który przed chwilą przyszedł. „Czy jesteś chrześcijaninem?” - zapytał zbliżając twarz do wymazanej krwią i wymiocinami buzi Jonga. Chłopiec otworzył na tyle, na ile mógł zapuchnięte oczy i wyszeptał: „Tak, jestem chrześcijaninem”.

Trzech funkcjonariuszy koreańskiej milicji opuściło pokój przesłuchań. Byli bardzo niezadowoleni i ze złością popychali idącą przed nimi pozostałą dwójkę aresztantów. Oprócz tego jednego wyznania, z ust chłopaka nie usłyszeli nic więcej. Zastanawiali się, jak – i czy w ogóle – zaraportować o całym wydarzeniu.

W pokoju przesłuchań pozostało skatowane ciało jedenastoletniego Jonga. Leżało bez ruchu. Powoli klatka oddechowa przestała unosić się w próbie złapania powietrza. Jong Cheol opuścił nareszcie Koreę Północną na zawsze. Już go tu nie było. Zbłąkana jaskółka właśnie przestępowała próg domu Ojca... . 

***

Jednemu z aresztowanych chłopców udało się ponownie zbiec do Chin i to z jego ust znamy przebieg ostatnich chwil życia Jonga.

Jeszcze sto lat temu Pjongjang (Phenian), obecną stolicę Korei Północnej, nazywano „Jerozolimą Wschodu”. Istniało tam ponad sto kościołów chrześcijańskich. Po objęciu rządu przez Kim Ir Sena w roku 1953 w przeciągu kilku dni zniknęli bez śladu przywódcy i liderzy chrześcijańskich wspólnot. „Jerozolima Wschodu” stała się „Golgotą Wschodu”. Niestety, na to miano zasługuje nieprzerwanie do dziś.