Ewangelia według Polaków Drukuj Email
Autor: Bartosz Sokół   
sobota, 03 sierpnia 2013 00:00

Całkiem niedawno wędrowałem wraz z grupą świetnych, młodych chrześcijan po ulicach Krakowa, próbując rozmawiać z ludźmi o Chrystusie. Niby wiedziałem, co nas czeka, ale skala ludzkiej niewiedzy przeszła moje najśmielsze oczekiwania. 

Rozmyślając nad tym wszystkim, zderzałem się wciąż ze słowami apostoła Pawła, który stwierdził, iż ludzie zamienili chwałę nieśmiertelnego Boga na wyobrażenia (obraz) przedstawiające śmiertelnego człowieka (...). Niestety tak właśnie wygląda umysł post-chrześcijanina, nawet jeśli odwiedzi czasami kościół, rzuci na tacę i odmówi zdrowaśkę. Człowiek nie chce poznać obiektywnej prawdy o Bogu, woląc wznosić się ku niebu na skrzydłach radosnej twórczości. Najpierw zastanawia się jaki rodzaj bóstwa mógłby ostatecznie zaakceptować, a później chwyta dłuto i za pomocą własnych pojęć rzeźbi boga. Grzech nie jest wyłącznie tym lub tamtym czynem, przejawia się również w postaci zdumiewająco niepokornego podejścia do wyższej rzeczywistości. Długo nie zapomnę uroczej, starszej pani, która z przemiłym uśmiechem powtórzyła kilka razy: Nawet Bóg nie zmusi mnie do czytania Biblii. Jeśli tego chce, to jego problem.

Nie zapomnę też sympatycznego, młodego skejta powtarzającego z zapałem coś w rodzaju: Mam jedno życzenie do Boga - jeśli istnieje niech nie miesza się w moje życie. Duże wrażenie wywarł na mnie pewien pobożny pan, który prawił przez chwilę o potrzebie przebaczania i miłości między ludźmi, a później – nim zdążyłem się spostrzec – zmienił taśmę na polityczną, mieszając z błotem premiera (choć w tym przypadku powinno się napisać, że błoto zostało zmieszane z premierem). Kolejny ankietowany nie wierzył Biblii, ale – jak sam twierdził – w Jezusa już tak. Inny wierzył natomiast bez reszty ewangeliom, zmodyfikował je jedynie w takim stopniu, by uczynić trochę miejsca dla reinkarnacji. Jeszcze inny przyznał, że Jezus był Bogiem, ale świat stworzyła bliżej nieokreślona moc. Ciekawym urozmaiceniem byli ateiści wybierający się do nieba i katolicy nie wierzący w piekło. Co drugi ankietowany wahał się co do bóstwa Chrystusa, choć w tym samym czasie z dumą podkreślał swój wielopokoleniowy katolicyzm. Żyjemy w chrześcijańskim kraju? Aby odpowiedzieć na to pytanie twierdząco, nie wystarczy już założyć różowe okulary. Ba, nawet delikatne przymknięcie oczu na to i na tamto może okazać się stanowczo niewystarczające. Właściwie, trzeba byłoby zamknąć oczy i zaśpiewać Boże, coś Polskę na tyle głośno, by zagłuszyć wszechobecne przekleństwa i narzekanie.   

Przeciętny Polak niekoniecznie porzuca ideę bóstwa, zazwyczaj uznaje ją za bardzo użyteczną. Odwołuje się do niej w przypadku problemów, niezrozumiałych wydarzeń i wyrzutów sumienia. Jednocześnie nie waha się postawić Boga w kącie, gdy zajmuje za dużo miejsca lub pogrozić mu palcem, gdy przekracza swoje kompetencje. Częstochowa wydaje się być symbolem polskiej wiary również dlatego, że często się ją chowa. Jeśli nie na cmentarzu nihilistycznej rozrywki, to przynajmniej do najwyższej szuflady w garderobie. Trudno się temu dziwić, zważywszy na to, że polska wersja ludowego chrześcijaństwa jest naprawdę niewyjściowa. Dla przykładu, cały czas spotykam ludzi, którzy z niezwykłą pewnością siebie wykrzykują: Bóg nie powinien! Taki człowiek nie myśli ani przez chwilę nad ewentualnym prawem Bożym, bardziej zajmuje go stanowienie własnych przepisów. Na ich podstawie kwalifikuje czyny Boga jako złe lub dobre, obdarzając aprobatą lub z pogardą krytykując. Często pyta z ironią - dlaczego Bóg tak dobrze się ukrył? - a później spogląda nocą na złociste zastępy gwiazd, traktując je za zjawisko równie naturalne, co poranny nieład włosów. Kocha i nie potrafi zrozumieć dlaczego, podziwia i nie zna źródła zachwytu, a jednak wciąż skazuje Boga na wyrok mglistej hipotezy z braku jednoznacznych dowodów. Mimo wszystko, nie wyrzuca go na przedmieścia życia, właściwie oddaje mały pokoik na poddaszu i łaskawie wzywa na okresowe audiencje. Mówi wtedy – naśladując wiernie Heinricha Heine – Musisz mi wybaczyć, to twój zawód! Gdy Bóg uczyni swoją powinność, utulając do snu nadmiernie gderające sumienie, wraca nieśmiało na poddasze. Właściwie ma szczęście, że udało mu się trafić do tak dobrego gospodarza. Prosiłem ankietowanych na ulicach Krakowa, by w skali 1-10 ocenili w jakim stopniu zaspokajają Boże oczekiwania. Nikt nie dał sobie mniej niż 8. Bezdomni alkoholicy, wytatuowani recydywiści i beztroscy, weekendowi imprezowicze, którzy o Bogu myślą tylko wtedy, gdy słońce zachodzi na wschodzie – wszyscy twierdzili, że Bóg musi być z nich bardzo zadowolony. Na pytanie o powód boskiego zadowolenia, odpowiadano tradycyjnie skromnym i nieśmiałym: bo jestem dobrym człowiekiem! Dobrym - rzecz jasna - według własnego kryterium, ale to tak oczywiste, że aż nie wypada o tym pisać. Alkoholicy zarzekali się, że Boga zupełnie nie interesuje czy zaglądają w butelkę, ważne, aby chodzić do kościoła. Niepraktykujący dowodzili z pasją, że śmiesznie byłoby myśleć, że Boga interesuje, kto pokazał się w niedzielę w kościele, lepiej być niepijącym, niepalącym, ekologicznym i bezkonfliktowym obywatelem. Złodziejaszki ogłaszały z parkowych kazalnic, że Bóg to ma na pieńku tylko z mordercami i gwałcicielami, a wytatuowani recydywiści sławili u Boga głęboką, bezwarunkową i totalną wolę przebaczania. Wszyscy natomiast - jak jeden mąż – akcentowali Boże upodobanie do matematyki – powiedziałem prawdę 1000 razy, skłamałem 100, więc jestem mocno na plusie! Grzesznik nie rozumie rzecz jasna, że jedynym plusem jaki kiedykolwiek może stanąć przy jego imieniu jest czerwony od krwi krzyż Chrystusa. Tylko kilku katolików powoływało się na Golgotę jako źródło swojej nadziei, reszta widziała w niej smutny symbol niezasłużonego cierpienia. Dla młodzieży Chrystus jest po prostu prototypową wersją Janosika – troszczył się o biednych, walczył z systemem i, kurczę, zabili chłopa! Czy Chrystus był dobrym człowiekiem? O tak, zdecydowanie. Bogiem? Nie wiadomo, nie wiem, chyba za dużo powiedziane. Jak mógł być więc dobry, skoro wciskał ludziom okrutne kłamstwo o swojej boskości? Hmmm? A no tak... Eee... W takich chwilach, co roztropniejsi wychodzili z trudnej sytuacji obronną ręką, wyciągając zza pazuchy ostateczny, niepodważalny i piorunujący argument: A księża gwałcą dzieci! Pewien ławkowy intelektualista szczycił się wiedzą z zakresu komparystyki religijnej (wiesz, czytałem trochę na ten ten temat), by ostatecznie pomylić Koran z Koreą i uzasadniać przez minutę dlaczego w Koreanie (sic!) nie wierzą w Chrystusa. I śmieszno i straszno, ale chyba bardziej straszno. 

Zjawisko zakurzonej Biblii jest w Polsce tak popularne, że aż trudno uwierzyć dlaczego żaden innowacyjny przedsiębiorca nie sprzedaje jeszcze specjalnie dopasowanych końcówek do odkurzaczy. Przeciętny człowiek jest przekonany, że jeśli Bóg istnieje, to powinien dać o sobie znać w bardziej wysublimowany sposób. Na przykład stanąć w nocy przy łóżku i zawołać: Cześć, istnieję! Albo przynajmniej odpowiedzieć pozytywnie na dziewiętnaście modlitw z rzędu, żeby wykluczyć jednoznacznie przypadkowe zrządzenia losu. Komu chciałoby się czytać opasły tom starożytnych opowieści, skoro ksiądz streści w niedzielę to, co najważniejsze? Zdało się na internetowym streszczeniu szkolny sprawdzian z Ogniem i Mieczem, to i do nieba jakoś się wejdzie bez przeczytania Biblii. Poza tym, jeśli Biblia naprawdę jest prawdziwa, to dlaczego nie napisano w niej, że Jezus miał żonę? Hmm. Może dlatego, że nie miał? Jak nie miał, skoro w "Kodzie Leonrado da Vinci" było, że miał? 

Jeśli nie wiesz w co wierzysz, to nie znaczy, że nie wierzysz. Wierzysz. Istnieje potężna religia (być może największa!), której credo zamyka się w prostym zdaniu: Jakoś to będzie. Moderniści dodają tutaj jeszcze jedno wyrażenie: Trzeba w coś wierzyć. Przepis na okazały światopogląd brzmi mniej więcej tak: weź z chrześcijaństwa to, co wygląda na najbardziej jadalne, dodaj do tego trochę oświeconych prawd z lewicowych mediów (tolerancja, równouprawnienie równouprawnienia, wszystko oprócz relatywizmu jest relatywne, itp.), posyp solą buddyzmu (reinkarnacja brzmi dobrze!), dokrój plasterek mądrości Paulo Coelho i na koniec porządnie wymieszaj. Jeśli po chwili zobaczysz przed sobą bezkształtną, bliżej nieokreśloną masę – nie przejmuj się. Słodki smak niewymagającej iluzji prawdy wynagrodzi z nawiązką brak estetycznych wrażeń. 

Ze swojej strony, mogę zachęcić cię, drogi czytelniku, do odważnej decyzji - jeśli stwierdzisz po czasie, że organizm mocno ucierpiał w wyniku tak ekstrawaganckiej diety, zwróć się z pokorą ku suto zastawionym stołom autentycznego chrześcijaństwa. Nie zawiedziesz się.