Co o tym myślisz? Drukuj Email
Autor: Edward Lorek   
środa, 19 stycznia 2011 00:00

Czy nie zastanawiający może być fakt występujący jako fenomen współczesności, że kościoły - zbory pełne są "wiecznie niemowlęcych" chrześcijan?

Wyobrażam sobie, że już tym pierwszym zdaniem wprowadzam niektórych w stan oburzenia. Proponuję jednak wspólne zastanowienie się nad tym zagadnieniem, bez gromkich emocji, gdyż nie jest moim celem atakowanie kogokolwiek, lecz poruszenie wyobraźni. Popatrzmy więc uczciwie na samych siebie i ludzi nas otaczających, uczestników nabożeństw. Zapewne znajdziemy sporą grupę takich, którzy słuchają kazań przez lata, przez lata czytają też Słowo Boże, lecz w swoim duchowym rozwoju pozostają stale w tym samym miejscu jak w dniu swego nowo narodzenia, pozbawieni jednak towarzyszącego im w tamtym czasie zdecydowanego entuzjazmu i woli rozwoju. Myślę, że nietrudno będzie znaleźć i takich, którzy ciągle potrzebują, a nawet głośno się domagają opieki, "zmiany pieluszek, pudrowania i podawania mleka, zwracając przy tym baczną uwagę, by nie było ono ani zbyt  zimne, ani zbyt gorące".

Obserwując ten obraz nie mogę czasem oprzeć się wrażeniu, że kościoły-zbory w dobie obecnej bardziej przypominają dziecięce oddziały szpitali niż "armię" mającą staczać zwycięski "bój wiary".

Bez większego też trudu znaleźć będziemy mogli ludzi bezgranicznie zafascynowanych kilkuosobowym w ciągu roku rozwojem swoich zborów, uważając te wydarzenia jako szczególne dowody przejawu duchowego życia. Doceniam radość z takich powodów i staram się podzielać z wszystkimi niebianami, którzy cieszą się z nowo zrodzenia każdej pojedynczej osoby do Królestwa Bożego. Woli jednak uczciwości naszych obserwacji zwróćmy uwagę, że z reguły cmentarze naszych miast powiększają się o wiele bardziej dynamicznie, lecz w tym przypadku nikt tego nie uważa za ekscytujący przejaw życia. Spodziewam się, że znajdą się tacy, którzy zarzucą mi ironiczną postawę, lecz tym nie będą w stanie odmienić faktów rzeczywistości. Zapewniam jednak, że nie ironizowanie jest celem mojej wypowiedzi. W końcu spotkamy ludzi mających świadomość istnienia takiej sytuacji w kościołach, zborach, lecz wobec jej powszechności czują się całkowicie zagubieni i bezradni. Do głosu więc dochodzą ludzie, którzy posiadają "cud-propozycje". Możemy słyszeć ich głoszących, że ludzie nawróceni, członkowie kościoła, zboru powinni przynosić owoce, o których mówi Biblia. "Powinieneś więcej wierzyć, miłować, cieszyć się, mieć pokój, umieć skutecznie głosić ewangelię..." itd. "A wtedy..., wtedy wielkie Boże błogosławieństwo stanie się twoim i twojego kościoła, zboru udziałem". No tak, ale przecież móc mocniej wierzyć, bardziej miłować, cieszyć się..., to co jest przedmiotem rozmyślań, marzeń, co kojarzy się właśnie z Bożym błogosławieństwem. Pytanie: jak je osiągnąć? w dalszym ciągu pozostaje bez odpowiedzi. W większości owe propozycje podobne są do zachęcania kilkumiesięcznego niemowlaka by spróbował powiedzieć coś zrozumiałego lub zaczął chodzić, gdy tymczasem nie potrafi on jeszcze siedzieć. Nie możemy oczekiwać kwalifikacji duchowych w życiu duchowym niemowląt. Możemy pocieszać się, że tego samego rodzaju problemy pojawiały się w zborze korynckim, z czego ap. Paweł jednak wcale nie był zadowolony (1 Kor. 3,1-3). Adresaci Listu do Hebrajczyków też winni byli być już w swoim czasie nauczycielami, a tymczasem potrzebowali by to ich ciągle uczono początkowych zasad życia. Domagali się ciągle mleka nie spożywając pokarmów twardszych.

Wyobraźmy sobie młodego, kilkunastoletniego chłopca, który postanawia modlić się i pościć o to, by na jego brodzie pojawił się zarost. To właśnie imponuje mu najbardziej u starszych jego kolegów. Na nic jednak jego wysiłki, o tym każdy z nas wie. Wystarczy jednak by dobrze odżywiany organizm mógł jeszcze pewien okres rozwijać się i wtedy bez jakichkolwiek wysiłków, czy zewnętrznych zabiegów upragnione wąsy i broda pojawią się. Jest to normalne prawo życia, które doprowadza do dojrzałości organizm, zdolny do "wydawania" owoców. Zasada ta jest identyczna odnośnie kościoła, zboru. Owoce, te upragnione, te o których czytamy i które nam imponują swoją wspaniałością, pojawiają się jako normalny efekt dojrzałego życia chrześcijańskiego. Oczywiście można podjąć próby ich osiągania innymi sposobami, lecz wtedy śmieszą swoją sztucznością. Duchowy rozwój, owoce ducha są naturalnym wynikiem osiągania dojrzałego życia. Jeśli więc to duchowe życie istnieje, to w pewnym okresie jego rozwoju pojawiają się "naturalne" jego owoce (Gal. 5,22). Brak tychże owoców świadczyć może albo o braku takiego rodzaju życia, albo o nienormalnym jego zastoju. Ośmielam się więc stwierdzić, że wśród chrześcijan brak Bożego życia, a przynajmniej dojrzałej jego formy, jest faktem na tyle oczywistym, na ile widocznym staje się brak praktycznych jego przejawów; naturalnego dowodu jego istnienia. Spodziewam się, że ci którzy do tego momentu przeczytali moją wypowiedź sami już zdolni będą do prób ustalenia przyczyn takiego stanu rzeczy w życiu osobistym czy zborowym. Właściwie o to się rozchodzi, abyśmy czasem zaczęli myśleć niekonwencjonalnie, dokonując analiz spróbowali spojrzenia z innej niż zazwyczaj strony.

Osobiście nie uzurpuję sobie zdolności wyczerpania tego zagadnienia, przynajmniej nie w ramach tego artykułu, lecz spróbuję zastanowić się nad jedną z możliwych przyczyn. Pod lupę swoich dociekań postawmy powszechną koncentrację kościołów, zborów na doktrynie. Wiele wysiłków i starań wkłada się by wierni "prawidłowo" potrafili określać system teologiczny, do którego przynależy ich kościół, zbór, jakie są wyznawane przez niego naczelne zasady.

Przepraszam! Nie jestem przeciwnikiem nauczania doktryny, nie kwestionuję też zasadności teologii. Swoje spostrzeżenia w tym względzie spróbuję przedstawić przy pomocy kolejnego obrazka.

Wyobraźmy sobie, że postanawiam na następnym nabożeństwie wygłosić kazanie na temat radości. Swoje przygotowanie rozpoczynam modlitwą, po czym otwieram konkordancję - hasło "radość", biorę notatnik i sporządzam listę cytatów z Biblii. Można ze zdziwieniem nawet stwierdzić jak dużo na ten temat Biblia ma do powiedzenia. Z poczuciem odpowiedzialności i znajomością środowiska zboru, wybieram więc kilka, moim zdaniem najtrafniejszych, najbardziej przekonywujących. Następnie w ruch idzie słownik języka greckiego, skąd czerpię obszerniejsze znaczenie przedmiotowego słowa; można, jeśli ktoś dysponuje takimi możliwościami skorzystać ze słownika czy leksykonu chaldejsko-hebrajskiego, itp. Kształt i treść kazania powoli zaczyna nabierać oczekiwanych wymiarów.

Można dla uatrakcyjnienia poszukać jeszcze, co na ten temat miał do powiedzenia np. Spurgeon, słynny kaznodzieja XIX-wieczny czy ewentualnie ktoś z przedstawicieli literatury światowej i w zasadzie to byłoby już dosyć. Nadchodzi czas nabożeństwa i wtedy wstając zaczynam: "Bracia i siostry, radość w oryginale greckim oznacza o wiele więcej niż to, co popularnie rozumiemy w naszym języku...". "O radości Abraham powiedział..., Jezus powiedział..., ap. Paweł powiedział..., Spurgeon... Amen!"

Przechodząc teraz niepostrzeżenie pomiędzy uczestnikami nabożeństwa zauważyć prawdopodobnie będzie można zadowolenie większości z "dzisiejszego" rozważania Bożego Słowa, ktoś może nawet podkreśli głębokość analizy. Samej jednak radości, tej o której mówiło cytowane Boże Słowo, prawdopodobnie nikomu nie przybyło. Dlaczego? Gdzie tkwi przyczyna? Bardziej pobudliwi, czy konserwatywni powiedzą: Jezus nie mówił tak jak nauczony w Piśmie, lecz jako mający moc. Przyczyna tkwi więc w obecnie coraz powszechniej stosowanym, gruntownym przygotowaniu kazań. Nie chciałbym nikomu polecać pośpiesznego i nieprzemyślanego podawania przyczyny. Czasem bowiem lepiej gdy kazanie jest przynajmniej dobrze przygotowane, niż gdy nie występuje ani przygotowanie, ani moc wypowiedzi. Jest to jednak inne zagadnienie.

Powracając do pytania, gdzie tkwi przyczyna, osobiście dopatruję się jej w próbie, często nieświadomego przekazywania słuchaczom jakiejś koncepcji, doktryny. W służbie słowa Jezusa natomiast zauważam, że nie przyszedł On odkrywać światu nowych koncepcji życia, lecz przyszedł zaoferować samo życie. Zwiastowanie Jego nie było opowiadaniem o życiu, lecz życiem. Rozwiązanie więc tego problemu powinniśmy szukać w takim przygotowaniu naszych kazań, świadectw, czy rozmów z otaczającymi nas ludźmi, by tchnęły one Bożym życiem. By stanowiły pokarm pozwalający na rozwój życia duchowego słuchaczy, by inspirowały do wprowadzania Bożego Słowa w czyn. Nie jest to łatwe zadanie, a wad tego rodzaju, nie są pozbawione zarówno te tzw. "proste" usługi jak i intelektualnie wysoko przygotowane kazania. Biblia określa zbawienie jako przejście ze śmierci do życia, "wskazując", że manifestacją tego życia jest miłość (1 Jan 3,14). Spróbujmy więc wyrazić te często cytowane i znane prawdy w bardziej praktyczny sposób. Posiadając to życie powinieneś "codziennie" zauważać zmiany, które ono sobą wnosi w poszczególne dziedziny.

I tak np. możesz stwierdzić, że kilka lat temu, gdy ktoś powiedział coś niezbyt miłego na twój temat, wtedy jedyną reakcją twoją na to było wypowiedzenie równie nieprzyjemnych stwierdzeń pod adresem twego oponenta. Rozwijając się jednak duchowo, stwierdzasz, że po pewnym okresie zdolny byłeś do przemilczenia tych bezpodstawnych oszczerstw, co w końcowym rozrachunku przyniosło ci wielką satysfakcję. Ostatnio jednak zauważyłeś, że tych, którzy wyrządzają ci tego rodzaju krzywdę jesteś w stanie błogosławić, a w różnego rodzaju trudnych sytuacjach życiowych, gotów jesteś wielbić Boga. To niewątpliwie jest rozwój!

Jest oczywistym, że ten ostatni z wymienionych stan można osiągać różnymi sposobami. Można ćwiczyć samego siebie, opanowując swoje reakcje i dla obserwatora z zewnątrz, można stworzyć pozory chrześcijańskiej postawy. W tym kryje się kolejny problem. Niektórzy chrześcijanie zadowalają się tym, że potrafią mówić, śpiewać, zachowywać się po chrześcijańsku. Wiele wysiłków wkładają w to, by naśladować Jezusa, by z dnia na dzień bardziej upodobnić się do Niego. Trudno jednak takie wysiłki nazwać duchowym rozwojem czy osiąganiem duchowej dojrzałości. Wręcz przeciwnie, łatwo wtedy zauważyć możemy, że jedynym efektem takich prób jest stale pogłębiające się poczucie bezradności wobec stale popełnianych błędów, co z kolei prowadzi do frustracji, zniechęcenia. W miejsce oczekiwanych "owoców", których przed takimi zabiegami sobie obiecywano, pojawia się zwiększona pobudliwość nerwowa, przygnębienie, nostalgia. Przyznać ponadto należy, że tego rodzaju chrześcijaństwo poza ciekawą ideą nie jest imponującą propozycją dla ludzi spoza jego kręgów.

Dziś jednak już czas, by wszyscy, "których powołał Pan" stawali się generacją chrześcijan, których Jezus nie będzie tylko centrum głoszenia, lecz życia. To nie trening sił wolicjonalnych, lecz życie Jezusa w nas przynosić może efekty takie, jak w podanym powyżej przykładzie. Tylko życie Jezusa w nas zdolne jest do wydawania tych wszystkich wymarzonych i imponujących chrześcijanom owoców. Całą więc naszą nadzieję możemy oprzeć na tym, że Jezus odchodząc nie powiedział: "Zostawiam wam Biblię, próbujcie na ile kto z was potrafi naśladować to, co w niej przeczytacie. Gdy powrócę, zobaczę na ile się wam to udawało". Nie! Czytamy zupełnie coś innego: "Jestem z wami zawsze", ap. Paweł dodaje: "On żyje we mnie", nie żyję już ja, gdyż "stary nasz człowiek został wraz z Nim ukrzyżowany". Jest to coś więcej niż koncepcja na owocne chrześcijaństwo. "On musi wzrastać, ja zaś stawać się mniejszym" — to jedyna droga do naturalnie owocującej dojrzałości chrześcijańskiej. Po tym co powiedziałem, przekonany jestem, że tak naprawdę to "niewiele nam potrzeba".

Wracając do dziedziny, którą uczyniłem przedmiotem mojej analizy chciałbym na zakończenie stwierdzić, że oczekuję odwrotu, nie od głoszenia doktryny chrześcijańskiej, lecz od nastawienia względem niej, detronizując ją z często zajmowanej centralnej pozycji w naszym życiu osobistym czy zborowym, na korzyść Chrystusa, pozostawiając jej tylko należne miejsce.